►Podróż do Australii to wielka przygoda, zwlaszcza dla wielbicieli natury. Nieprzebrane bogactwo fauny i flory a w dodatku Australijczycy ułatwiają turystom bliskie spotkania z jednym i drugim.
Jedną z takich turystycznych atrakcji jest Kuranda, małe miasteczko, leżące w górach. W centrum deszczowego lasu tropikalnego, który jest zarazem parkiem narodowym. Składa się głównie z różnych markietów dla turystów oraz małych quasi-zoo: jest tam „Świat ptaków“, farma krokodyli, pokazy niebezpiecznych „mieszkańców“ Australii, czyli węży i pająków tudzież nieodzowne spotkania z misiami koala i skocznymi torbaczami.
Kuranda leży w pobliżu Cairns. To już prawie północ Australii – wybrzeże wschodnie. Z Cairns najłatwiej można dostać się do blisko położnej Wielkiej Rafy Koralowej.
Do Kurandy dojechać można albo kolejką linową ok,40 minut nad lasem tropikalnym ze stacjami, na których można wysiąść i spacerując pooglądać sobie bujną roślinność /a nawet spotkać dzikiego indyka/, albo pociągiem, który jednak w kwietniu nie chodził z powodu zasypania torów lawiną błota z rozmiękczonych wyjątkowo obfitymi w tym sezonie zboczy. Linię kolejową otworzono ponownie już po naszym wjeździe w maju. Bardzo możliwe, że samochodem też można, ale my skusiliśmy się na bardziej spektakularną drogę.

fot. Barbara Ogonowska

fot. Barbara Ogonowska
Papugi i inne ptaki widywaliśmy też uprzednio w ZOO i na farmach dla turystów, gdzie siedziały sobie w niewielkich wolierach, a gęsta siatka uniemożliwiała fotografowanie. W Taranga ZOO w Sydney oraz – już po wizycie w Kuranda – w Exotic ZOO w Palm Cove były duże woliery, do których można było wejść i oglądać ptaki prawie z bliska. Za to woliera w Kuranda była przeżyciem wyjątkowym: tak na oko rozmiary jej musiały wynosić co najmniej 2 000m2. były wytyczone ścieżki dla turystów. Teren opadał stopniowo, aż do małej dolinki z jeziorkiem czy też rzeczką, gdzie przebywały ptaki wodne. Gęsto zadrzewiony – nie było widać siatki, która przecież musiała zadaszać cały ten obszar, inaczej ptaszyska uleciałyby w siną dal. Tu i ówdzie karmniki lub domki dla ptaków w beczkach umieszczonych na wysokości 1 piętra i wielka rozmaitość ptaków, które albo ingnorowały turystów i zajmowały się własnymi sprawami, lub też – jak większe papugi, naprzykrzały się niemiłosiernie, pakując dzioby w torebki z przysmakami, siadając na głowach i ramionach, a nawet podgryzając temu ucho, a innemu nos.

fot. Barbara Ogonowska

fot. Barbara Ogonowska
Uniknęłam takiego traktowania tylko częściowo, bo miałam na głowie wielki skórzany kapelusz /dzięki temu też żadne ptaszysko nie napaskudziło mi na głowę/, ale za to czerwono-niebieska papuga usiadła mi na ramieniu i usiłowała wyrwać mi z ręki papier ze zdjęciami „lokatorów“ woliery, służący do ich identyfikacji. Ponieważ miałam jeszcze kamerę i aparat fotograficzny, nie miałam trzeciej ręki, by ją odgonić i przez dłuższą chwilę skutecznie przeszkadzała mi w oglądaniu i filmowaniu jej ziomków. Ciekawe jest też, że w jednej wolierze żyją sobie ptaki różnych gatunków i pochodzące z różnych kontynentów.
Wyobrażam sobie, że urządzenie woliery musi być dość często wymieniane, gdyż pracownicy wszelkich parków zaznaczali zawsze, że papugi są niezmiernie szkodliwe i niszczą w szybkim tempie wyposażenie wolier, łącznie z drzewami.
Jakiś znawca i wielbiciel ptaków miałby pewnie niemałą uciechę obserwując i identyfikując to fruwające tatałajstwo, ja zaś – ptasi analfabeta – nie wiedziałam nawet, które z oglądanych ptaków są miejscowe, a które importowane. Z pewnością pominęłam wiele interesujących okazów, gdyż koncentrowałam się gównie na najbardziej kolorowych mieszkańcach woliery.

fot. Barbara Ogonowska
Kakadu żółtoczube fotografowaliśmy w dwojakiej scenerii: w miastach i w parkach narodowych, najczęściej na wolności. A to w charakterze kur, stadnie dziobiących coś tam w trawie w parku miejskim nieopodal Opery Sydney, już to w dzikiej naturze, jak np. Te w drzewostanach, pożywiające się owocami w Parku Narodowym Kakadu /bodaj największy park narodowy na świecie I – rzecz jasna- w Australii/. Tamże spotkaliśmy również wszelkie inne nadwodne ptaki pływające, ptaka gapiącego się w wodę – to jego główna cecha, orła wodnego ze zdobyczą, niewielkiego, ale bardzo słynnego w Australii King fishera /króleski rybak?/, który z racji niebiesko- zielonego upierzenia niełatwy jest do zobaczenia w gąszczu, nawet jeśli siedzi tuż przed nosem. Żałobnicę rudosterną, zwaną czarną kakadu, australijskie bociany, kaczki, co dochowują małżeńskiej wierności aż do śmierci i rozmaite inne latające i brodzące skrzydlate, oraz najbardziej prominentnych mieszkańców tych stron – wielgachne krokodyle. Z wyjątkiem białychi czarnych kakadu, które sporadycznie widywaliśmy też podczas pieszych wędrówek po Kakadu, całą resztę spotkać można w rozlewskach South Alligator River /po których zrobiliśmy sobie pełną wrażeń przejażdżkę/. Jako ciekawostkę dodać mogę, że w Australii jest Wschodnia, Zachdonia i Południowa Rzeka Aligatorów, wszystkie położone dość blisko siebie w Kakadu Park, za to nie ma tam aligatorów. Nazwa rzek jest zoologiczną pomyłką odkrywcy tych rzek.
Zdjęcie z fruwającymi kakadu różowymi też pochodzi z Kakadu National Park. Rano, kiedy wyszliśmy przed dom /hotel składał się z małych domków/, zobaczyliśmy kangury i fotografując je przy okazji, przypadkiem „złapaliśmy“ te papugi.
Zdjęcia koali pochodzą z reguły z rozmaitych zoologów i farm, ale najciekawsze były te, zrobione w szpitalu dla koali w Port Macquarie – są najbardziej zbliżone do życia koali w naturze, gdyż pacjenci-rekonwalescenci siedzą sobie na drzewach – każdy na własnym. Tamże w Billabong Wildlife Center spotkaliśmy wielką rozmaitość kangurów i wallabi, z których większe egzemplarze biegały sobie swobodnie, można było karmić je z ręki i dobierały nam się to toreb i kieszeni. Port Macquarie to niewielkie, ale wyjątkowo sympatyczne miasteczko nieco na uboczu od normalnego ruchu turystycznego, położone w jednej z licznych zatok na południe od Brisbane.
Widok na miasto i góry to zdjęcie zrobione z dachu parlamentu w Canberze.
Te dwie czarne kakadu z czerwonym podogoniem (Żałobnica rudosterna Calyptorhynchus banksii) spotkaliśmy w Exotic ZOO w Palm Cove, tam woliera była nieduża i dlatego widać dach.

Fot. Barbara Ogonowska
Było ich tam parę sztuk, i o dziwo, było też parę białych kakadu z żółtymi czubami /normalnie siedzą wszędzie na wolności/ – musiały tam wystąpić jakieś anse, bo te czarne bez przerwy ścigały te białe, białe – uciekały, a wszystkie razem wrzeszczały w wniebogłosy.
Dwa poniższe pierwsze zdjęcia to Kakabura, jest ptakiem popularnym i lata sobie na wolności.

fot. Barbara Ogonowska

fot. Barbara Ogonowska
To zdjęcie zrobiłam zapewne w jakimś parku – nie w wolierze, kokabury widywaliśmy dość często aż uwagę na nie zwróciła nam przewodniczka w Taranga ZOO i zapamiętałam, pewnie z powodu „Tomek w krainie kangurów” – bo tam występuje kokabura w emocjonującej sytuacji.
Koala, na poniższym zdjęciu ma na imię Oskar – jest samcem o licznym już potomstwie i spotkaliśmy go w Animal Farm w Salt Ash /Stephens Bay/ – wyjątkowy osobnik, bardzo żwawy – normalnie rozmnażanie koali nie jest proste, bo jakoś nie mają wielkiej ku temu ochoty i z natury są senne i odurzone wskutek konsumpcji młodych liści eukaliptusa, które są mocno trujące.

fot. Barbara Ogonowska
Kiedy po raz pierwszy stanęłam oko w oko z psem dingo, pierwszą reakcją było bezbrzeżne zdziwienie. Ten sympatyczny piesek ma być najgroźniejszym australijskim drapieżnikiem? Wygląda jak nasze domowe psy, coś między labradorem czy goldenem, jest znacznie mniejszy od mojego dobermana. Najbardziej rzucającą się w oczy różnicą jest dziwacznie „podkasany“ ogon. W dodatku dingo nie jest rdzennym Australijczykiem, jest imigrantem, starej – co prawda – daty. Dingo trafiły do Australii ok, 5 tysięcy lat temu. Przybywszy z Aji Południowo-Wschodniej przez Indonezję, wraz z tamcznymi żeglarzami – jeszcze przed osiedleniem się tam pierwotnych mieszkańców kontynentu – Aborygenów. W naszych warunkach nikt nie uznałby dingo za niebezpieczne zwierzę, mamy znaczni groźniejsze drapieżniki – na kontynencie australijskim, którego odcięta od reszty świata fauna zakrzepła w prastarych formach – „nowoczesne“ zwierzę mięsożerne, obdarzone kłami, żyjące i polujące w stadzie, stworzyło jednak element zagrożenia. Rzeczywiście, skuteczne w łowach dingo z biegiem tysiącleci przyczyniły się do wymarcia miejscowych drapieżnych torbaczy /nie było ich zresztą wiele/.

fot. Barbara Ogonowska

fot. Barbara Ogonowska
Za to już z zapoczątkowaną przez białych osadników plagą królików jakoś nie były w stanie sobie poradzić – więc chyba z tą krwiożerczością dingo nie należy przesadzać.
Dingo są spokrewnione z wilkiem. Świadczy o tym długi, wąski nos, sterczące uszy, puszysty ogon oraz tryb życia: w stadzie polują i w stadzie żyją. Podobnie jak u wilków, pośród dingo żyjących stadnie jedynie para alfa wydaje na świat potomstwo.
Dingo posiadają jednak pewne cechy różniące je od psiej rodziny. Są wprawdzie mięsożerne, ale nie gardzą też owocami, co upodabnia je do lisów. W przeciwieństwie do psów, dingo są czyste, nie śmierdzą psem. Ich opiekunowie w zoologach twierdzili, że nigdy ich nie kąpią, gdyż dingo same dbają o czystość sierści – upodobnia je to nieco do kotów ich szata zwierzchnia jest zawsze niepokalana. Najbliższymi krewniakami dingo są dzikie psy spotykane jeszcze na niektórych wyspach indonezyjskich. W tym psy śpiewające. Łączy je z nimi nie tylko pokrewieństwo genetyczne, ale również fakt, że są gatunkami zagrożonymi wyginięciem. Nie dlatego, że są specjalnie tępione, lecz po prostu wskutek krzyżowania się z wolno żyjącymi psami domowymi. Coraz trudniej znaleźć dingo czystej krwi, dlatego też wszelkie zoologi i stacje dla rodzimych zwierząt zajmują się również hodowlą czystej krwi dingo – dla zachowania gatunku. Dingo, które miałam okazję spotkać w takich właśnie miejscach, były dobrze wytresowanymi osobnikami, okazującymi typowe psie cechy: witały opiekunów z radością, łasząc się i skacząc im na piersi. Dawały się głaskać niezliczonym turystom /podkulając tylko ogon/, siadały i kładły się na rozkaz, wdrapywały się na różne przedmioty, chodziły na smyczy przy nodze i z satysfakcją pochłaniały łakocie – nagrody.
Ich opiekunowie twierdzili, że te dingo – urodzone zresztą na miejscu, w niewoli, przeszły normalną „psią szkołę“ i nie są bardziej niebezpieczne niż każdy pies. Ich zdaniem, niebezpieczne mogą być raczej krzyżówki dingo ze zdziczałymi psami innych ras, czyli zupełnie jak u nas. Dodać jeszcze można, że umaszczenie dingo zasadniczo jest kremowe lub rudawo-żółte z jaśniejszymi plamami na piersiach. Jednak podobno ok 9% populacji dingo pokazuje się w tradycyjnych kolorach dobermanów i rottweilerów, tudzież owczarków alzackich – czarne podpalane. Nigdy jednak takich dingo nie widziałam. Są znacznie trudniejsze do spotkania w naturze niż kangury.
Następne zdjęcie to nietoperze z lisią głową – zdjęcie zrobione w ogrodzie botanicznym w Sydney, mam ich zresztą więcej.

fot. Barbara Ogonowska
Zagnieździły się tam owe nietoperze, ku wielkiemu utrapieniu pracowników: są ich tysiące, wrzeszczą okropnie, nawet w dzień i w dodatku niszczą drzewa. Na razie „mądre głowy“ miejscowe rozważają, jak się tych nietoperzy pozbyć. Dla turystów stanowi one niewątpliwą atrakcję, w końcu, gdzie widuje się takie chmary wielkich nietoperzy w mega-miastach.

fot. Barbara Ogonowska
Przechodziliśmy tam drugi raz późnym wieczorem i znowu mieliśmy ciekawy spektakl – chmary nietoperzy podrywały się z drzew i leciały hurmem na polowanie.
- fot. Barbara Ogonowska
Autor: Barbara Ogonowska